„Nic na siłę. Wszystko młotkiem”, czyli o diable i energii umiaru

 

Mam problem z „chciejstwem”. Pragnę robić wiele rzeczy, najlepiej na raz. Szaleć, kręcić się jak na karuzeli, rozsiewać energię i czuć się trochę jak tunel czasoprzestrzenny. Być barwną, ognistą spiralą zapraszającą do tańca tych, którzy od życia chcą więcej. A wszystko to w rytm muzyki, najlepiej Michała Lorenca. Zabierać wszystko ze sobą. Jak mała trąba powietrzna wszystko wznieść do góry i rozpocząć majestatyczny taniec życia. Tak, tego chcę. Chciałam.

Co się zmieniło?

Ten ognisty taniec, który chciałam wykonać, był początkowym pragnieniem, a wybuchające pragnienia są przecież jak fajerwerki. W jednej sekundzie eksplodujesz z całą swoją siłą i energią. Wybuchasz, jak supernowa. Wszystko, czego pragnęłaś wybucha w jednej chwili. Pragnienia, namiętności i cała wielka siła, która eksploduje jak wulkan.

Tak to wygląda, gdy próbuję opisać to poetycko. W realnym życiu wyglądało to w ten sposób, że rzucałam się na wszystko na pełnym „gazie”, bo to mój czas, bo ucieknie, bo to jedyna szansa. Paradoksalnie, ten słomiany zapał niejednokrotnie przyczynił się do tego, że tę szansę zmarnowałam.

Jak to wyglądało? Już objaśniam

Teraz. Zaraz. At the moment. Teraz albo nigdy. Nic się nie liczyło, bo wydawało mi się, że podążam za marzeniami. A za marzeniami, wiadomo, trzeba gonić. Sądziłam, że od życia wszystko należy wyszarpać, wręcz ukraść, bo za chwilę wszystko się skończy i zmieni. Tak byłam nauczona, tak wyglądało moje życie. Wszystko było mi dawane na chwilę, czerpałam więc, ile sił.

Gdy coś się kończyło, obwiniałam świat za to, że znowu jest niesprawiedliwy, bo daje, aby zabrać. I, uwierz mi, faktycznie bolało. Teraz mogę się mądrzyć, że świat uczył mnie równowagi, że nie widziałam istotnych elementów tej układanki, ale wtedy tego nie widziałam i nie czułam.

Tamten czas wspominam, jako szarpanie się ze swoim dualizmem, skrajnościami i (jak każdy z nas) z okrutnymi demonami swojej przeszłości. W wyniku mojej ekspansji energetycznej na wszystkie dobra tego świata skończyłam w depresji. Dwa lata, do natychmiastowej odsiadki. Mój wszechświat ujął mnie w twarz i usadził na miejscu. Dodatkowo, cierpiałam na paraliże przysenne, a świat, niemal każdej nocy pokazywał mi swoje dwa oblicza: to, które chcę widzieć i to, które wypieram. Wszystkie moje upiory, demony i inne maszkarony wypełzały ze mnie ze ścian oplatając mnie niczym ośmiornice, ze wszystkich stron. To był straszny czas, który bezlitośnie wyciągał mnie ze strefy komfortu.

Nie muszę dodawać, że wsparcia od otoczenia nie miałam. W zasadzie żadnego. Wszyscy wokoło zdawali się mnie „znosić” i okazywać, jak wielką tolerancją mnie otaczają. Z tym, że ja nie chciałam tolerancji. Chciałam, aby ktoś mnie wysłuchał i zrozumiał, że to się dzieje naprawdę. Że jest we mnie ktoś inny, inna ja, JA prawdziwa. Chciałam opowiedzieć o tym, jak staram się lekceważyć moje nocne koszmary, ni to na jawie, ni we śnie. Oczywiście, jak zapewne przypuszczasz, zewsząd słyszałam, że jestem leniwa, że wymyślam, że za dużo myślę, że powinnam się zabrać do roboty i nie myśleć o głupotach. Tyle, że dla mnie te „głupoty” były najważniejsze, a „robota” była tylko „robotą”.

I tak sobie lawirowałam pomiędzy tym światem prawdziwym i tym, który był w mojej głowie. Czułam, jakbym żyła nie swoim życiem albo (to ciekawe) jakby było mnie … dwie. Nadałam sobie nawet dwa imiona: Aida i Miranda. Moje prawdziwe imię nigdy do mnie nie pasowało.

Aida była tą poszukującą prawdy o sobie i o świecie, a Miranda jej substytutem w realnym świecie. Ktoś przecież musi płacić rachunki, chodzić na szkolne zebrania do dzieci i pisać pisma do urzędu skarbowego. Rozdwojenie jaźni? Nie wiem, nie dobrnęłam do diagnozy. Brakowało chwili wytchnienia, a ja po prostu próbowałam sobie radzić z tym, czym los mnie doświadczał.

Nie będę się na tym skupiać, bo każdy ma „coś”. Większość z nas nosi ze sobą walizkę wypełnioną kamieniami z przeszłości. Ja miałam dramatyczne dzieciństwo, burzliwe małżeństwo, samotność, totalny brak akceptacji, brak miejsca na ziemi i ogromne oczekiwania innych względem mnie. Radziłam sobie jak umiałam, ku uciesze innych. Niejednokrotnie słyszałam: „Kto, jak kto, ale Ty sobie na pewno poradzisz!”. Wychodziło mi to rewelacyjnie i zupełnie nie traciłam czasu na zastanawianie się, kogo ja właściwie chcę zadowolić i komu coś chcę udowodnić.

Zabawne jest to, że naprawdę sądziłam, że udowadniam coś sobie. Karmiłam innych swoją energią. Ba! Napychałam ich nią. Byli przejedzeni, ale z czasem chcieli więcej i więcej. Nienażarci. Apetyt rósł w miarę jedzenia. A ja, będąc sama, padałam bez sił. Nie miałam już pomysłów na siebie, na dodawanie wiary, bo wszystko oddałam. Naładowywałam ich, byłam motorem każdej relacji, w kółko tylko dając i dając. Oddawałam siebie nie przyjmując do świadomości najważniejszej sprawy relacjach: trzeba zarówno dawać, jak i brać. Równowaga i koniec.

Kiedy brakowało mi energii wszyscy pytali, co ze mną jest i mówili: „ej, nie bądź taka”. Czułam, że ich zawodzę, więc od nowa uruchamiałam swój ognisty taniec. To było niczym uzależnienie.

Nie umiałam brać. Oj! Jak ja bardzo nie umiałam brać! Byłam mistrzynią w „nie braniu” wychodząc z założenia, że biorą od świata tylko egoiści i jest to czymś nagannym, czego nie robią skromni ludzie, a już na pewno nie grzeczne dziewczynki. Wychowana w chaosie, skrzyżowaniu hipokryzji, zimna, życia z opuszczoną głową byłam karana nawet za to, gdy chciałam innym te głowy podnieść. To, faktycznie i tak okazało się bez sensu, bo próbując to robić, na siłę podnieść ludziom głowy, widziałam, jakbym próbowała podnieść głowę trupowi. Uskuteczniałam reanimację kogoś, kto nie chciał żyć.

Widziałaś film „Mother!”? Tak, to ja. Inspiracja, dobra wróżka rozsiewająca energię wszem i wobec niczym samozwańczy siewca duchowości. W filmie, na koniec rodzi się „dzieło”, ale nikt, z moich „reanimowanych trupów” nie urodził niczego.

Aż stało się coś, co rozbiło mnie na tysiące części

Moja przyjaciółka, od dziecka – znałyśmy się jak łyse konie. Moja opoka, oaza spokoju. Okazało się, że widzi mnie zupełnie inaczej. Uwierz mi, sądziłam, że daję ludziom wiele treści, wartości, energii, serca, duchowości, miłości i czego tylko tam jeszcze sobie życzysz. Wydawało mi się, że gdy umrę, odejdę wraz z poczuciem, że mogłam dać od siebie jeszcze więcej. I, być może bym się jakkolwiek utwierdziła w tym przekonaniu, gdybym choć raz widziała, że ktoś czuje podobnie do mnie. Być może pozostałabym w tej energii i przekuła ją z czasem w coś bardziej konstruktywnego dla mnie, gdybym usłyszała odpowiedź od świata: „Tak jest, Aida, Twoja intuicja dobrze Cię prowadzi”. Może bym dzisiaj była w podobnym miejscu, ale szłabym dłuższą drogą, gdyby nie moja przyjaciółka.

Ona, moja maleńka, prawie jak młodsza siostra. Żyjąca w wiecznym strachu, mająca oczy jak spłoszona lalka. Ktoś, kim chciałam się opiekować i czułam, że na to zasługuje, powiedziała do mnie te słowa:

Dlaczego Ty, mając tyle talentów, energii, możliwości, nie osiągnęłaś nic, choć tak bardzo w Ciebie wierzyłam i myślałam, że doczekam takiego momentu, w którym będę mogła się pochwalić, że mam taką przyjaciółkę. Taką, która „coś” osiągnęła?”

Na pewno byłaś nieraz w kinie, czy teatrze i znasz ten moment, kiedy jeszcze wydaje Ci się, że jesteś w tym pięknym świecie, jaki pokazał Ci film, bądź sztuka. A tu, nagle zapalają się górne, bezlitosne świat i na zielono podświetlają się tabliczki z kierunkiem ewakuacji. Wtedy, po tych słowach opadły wszelkie mgły, o które tak dbałam, bo one chroniły mnie przed prawdą.

Nie zrozum mnie źle, uwielbiam i kocham moją przyjaciółkę jak własną siostrę. Przez lata przyjaźni byłam małym wojownikiem, który musi wszystkich zadowolić, konfrontuje się ze wszystkimi strachami i naraża się na wszystko, za wszystkich.

Dlaczego? Nie wiem, może chciałam ich chronić, jakbym stała na „czatach”, albo wchodziła pierwsza do wszystkich, ciemnych jaskiń, żeby ich ustrzec, albo upewnić siebie (i ich), że nic im nie grozi. Pisałam wiersze – dla nich. Byłam piękna – dla nich. Uśmiechałam się w nieskończoność – dla nich. Śpiewałam – dla nich. Zrobiłam nawet dwa przedstawienia (!) dla moich przyjaciół i rodziny – dla nich. Szukałam dziesiątek form przekazu, żeby opisać swoją prawdę – dla nich. Radziłam sobie sama z problemami – dla nich. Trwoniłam wielka energię – dla nich. Byłam pajacem zawsze gotowym do działania: pocieszania, rozbawienia, wysłuchania, przekazania wiedzy, opowiadania o świecie, pokazywania innego wymiaru życia.

Pokazywałam różne formy wymiany energii, ścieżki poszukiwania swojej duchowości – to wszystko dla nich, aby znaleźli coś dla siebie, wybrali swoją drogą. Podłapywałam każdy wątek, w każdej sytuacji. Na imprezach byłam duszą towarzystwa po to, aby prowokować do tematów ważnych. Używałam do tego wszystkich moich atutów. Byłam atrakcyjna, bystra, zabawna, elokwentna i wypowiadałam się na każdy temat.

Kiedy była taka potrzeba pisałam mowy pożegnalne na pogrzeby ich bliskich, robiłam pamiątkowe filmy na urodziny, jubileusze, etc. Fotografowałam przyjaciółki bliższe i dalsze, robiłam im akty i portrety, aby zobaczyły siebie z innej strony. Bo przecież nie muszą być tylko upiększonymi pindami. Zanim zrobiłyśmy zdjęcia piłyśmy wódkę i rozprawiałyśmy o życiu, o pragnieniach. W jednej sekundzie podpalałyśmy cały świat! Ale światła gasły i każda wracała do swojego prawidłowego życia.

Miałam wszelkie predyspozycje, aby „skusić” innych do tego, by zatrzymali się na chwilę i byli bardziej dla siebie i dla świata. Aby nie postrzegali życia jedynie poprzez pryzmat swoich nabytych lęków (ponoć człowiek, rodząc się ma ich tylko dwa), pozwolili sobie na wyjście ze strefy komfortu i każdy, na swój sposób spróbował skonfrontować się sam ze sobą. O to mi w tym wszystkim chodziło. Rozsyłałam cały wachlarz możliwości i mówiłam „chodźcie za mną”. Głupie, nieprawdaż?

Aż przyszedł dzień, kiedy uświadomiłam sobie, że moja przyjaciółka przez ten cały czas być może nawet nie zastanowiła się nad tym, dokąd chciałabym ją zabrać i co pokazać.

Nic

Po prostu patrzyła na mnie tolerancyjnie i, choć bawiły ją moje dziwactwa, nawet przez chwilę nie miała zamiaru nawet spojrzeć w moim kierunku. Czekała tylko, aż wezmę się do roboty i „zrobię ten sukces”, żeby ona mogła się nim chwalić. A sama mogła sobie zostać w swoim normalnym świecie, nazywać siebie rewolucjonistką, bo „gdyby chciała” mogłaby zrobić to i tamto. Ale nie chciała. Jej pragnienia rozpłynęły się w świecie mrzonek, niczym autorce „Pięćdziesięciu twarzy Greya”.

Dalej było już inaczej, bo samotnie. Powoli, w naturalny sposób, przestał mnie bawić brak kontroli nad moją energią. Szastałam nią pomiędzy ludźmi, którym chciałam wręcz ją „wcisnąć”. Nikt przecież o to nie prosił. Narzucałam się.

Wcześniej, nigdy nie słuchałam swojego wewnętrznego Diabła. On mówił do mnie: dawkuj swoje pragnienia, bo, jeżeli nie będziesz tego robiła one wybuchną z ogromną siłą i oprócz wyrzucenia (dosłownie) ich w przestrzeń, nie zyskasz niczego oprócz poczucia straty. Mało tego, taka silna energia może wyrządzić wiele strat. Szanuj więc swoją energię, bo to Twój zasób i nie rozrzucaj jej wokoło, w przypadkowe miejsca, bo potem będziesz się dziwiła, że nikt jej nie spożytkował i się zmarnowała.

Kim jest Diabeł?

W kartach Tarota Diabeł nie kojarzy się już tak źle, jak nam, powszechnie. Oczywiście, często mówi on o uzależnieniach i toksycznych relacjach. Jednak sam czart daje często przykaz: „Nie usypiaj swoich wewnętrznych pragnień, bo gdy będziesz próbować to zrobić, one będą wzbierały się jak lawa, a potem wybuchną, niczym wulkan”. Fakt, wybuch wulkanu może być życiodajny (użyźnia glebę), ale sieje ogromne zniszczenia. Pragnienia nie są niczym złym – to coś, co ma w sobie każde z nas. Diabła nie da się pozbyć, ale można go oswoić i zaakceptować fakt, że jest on częścią nas samych.

W amerykańskim serialu pt.: „Lucifer”, tytułowy Lucifer Morningstar wypowiada pamiętną kwestię: „To zdumiewające, że ludzie poświęcają tak wiele energii na to, aby opierać się swoim pragnieniom”. Fakt, to zastanawiające, ile energii wkładamy w wypieranie pragnień, zamiast wypuszczać je w świat, raz za razem. Wsłuchiwanie się w nie jest niezmiernie ważne, bo pomaga żyć w harmonii i w zgodzie ze samym sobą. Ale to później. Najpierw trzeba zacząć słuchać siebie.

W Tarocie, oprócz ogólnego znaczenia, karta Diabła mówi o wyzwoleniu siebie, o tym, że jeżeli czujemy się spętani, to głównie dlatego, że sami sobie zakładamy niewidzialne łańcuchy. Jeżeli chcesz więc poznać siebie – czas je powoli zdejmować. Jeden, za drugim.

Moja przyjaciółka dała mi ogromną lekcję. Ona nie chciała mojej energii, nie prosiła o nią. Na siłę próbowałam uświadomić jej coś, na co: albo nie była gotowa, albo po prostu nie było to jej historią i potrzebą.

Do dzisiaj zawsze wiem, gdzie jest i ona wie, gdzie jestem ja. Zawsze będę ją wspierała, ale od tamtego momentu chcę jej dawać przestrzeń, którą być może wcześniej jej odbierałam na siłę uświadamiając jej, że potrzebuje olśnienia.

Nie tylko ją pragnęłam po swojemu „uzdrowić”. Cały świat, również. Ten, który śnił mi się po nocach, albo odbierał mi sen, bo miałam poczucie wielkiej odpowiedzialności. Czułam się odpowiedzialna za wszystkie wojny na świecie (szczególnie upodobałam sobie wojnę w dawnej Jugosławii). Za efekt cieplarniany, za konflikty o podłożu etnicznym, religijnym, za to, że jedni krzywdzą drugich oraz za to, że ludzie żyją w poczuciu winy i nie mają odwagi i narzędzi, aby się z tym skonfrontować, za ofiary zboczeńców, gwałty, za wszelką niesprawiedliwość, w każdym wydaniu.

Mój świat był szalony, palił się. Ale nie można wygaszać wojen wszczynając kolejne. Dlatego nie chcę już iść przez życie z wielkim sztandarem w ręku i nie chcę wykrzykiwać bojowych okrzyków. Nie chcę rzucać się z rykiem na otoczenie i być rycerzem mieczy.

Moja przyjaciółka, póki co, wybrała strefę komfortu i nie jest ani gorsza ode mnie ani lepsza. Ani słabsza, ani silniejsza. Każdy z nas patrzy na świat w inny sposób i prowadzi swoją historię. Próbowałam budzić innych głośnym budzikiem, przybierając przy tym różne wcielenia: Mam być pajacem? – proszę bardzo, obwoźny teatrzyk, niczym „Doctor Parnassus”? – tylko patrzcie! Biegać, skakać, śpiewać, krzyczeć? – oto jestem. Mam być ładna, zgrabna i powabna? – już. Chciałam być wszystkim, dla wszystkich, potrafiłam się zmieniać jak kameleon, przybierać różne twarze i pytać innych, czego pragną. Umiałam być każdą formą energii, potrafiłam być kotką, demonem, nikim, szarą myszką, szajbuską, gderającą zołzą, kurą domową, czułą matką, aniołem, obietnicą, zemstą, smutkiem i radością, wzruszeniem i awanturą. Byłam wszystkim. Kim byłam naprawdę? Nie miałam pojęcia. Jak to bowiem jest, być jednocześnie absolutem i nicością?

Teraz dopiero widzę, jak bardzo to wszystko nie miało sensu

Wtedy, kiedy usłyszałam od niej te słowa byłam już po roku terapii. Zdążyłam już wcześniej zajrzeć w najbardziej mroczne zakamarki mojej duszy i uporałam się z największymi demonami przeszłości. Tymi, które odbierały mi sen. Byłam w owym czasie już w stanie przyjąć, że jeżeli ktoś nie jest ze mną, to nie oznacza, że jest przeciwko mnie. Wiedziałam, że nie muszę już żyć w strachu. Postępowałam wcześniej niczym dziecko, w domu pełnym śpiących ludzi, które obudziło się wcześniej i za wszelką cenę próbuje postawić na nogach cały dom. Dlatego, próbując ich cucić widziałam, jak bezwładnie opadają im głowy. Ja, co prawda wstałam wcześniej, ale byłam jeszcze dzieckiem – oni byli dorośli, ale spali. Nie pozostawało nic innego, jak dać im spać. Na szczęście dobrze zrozumiałam jej słowa.

Trzydzieści siedem lat zajęło mi stwierdzenie: „Jeżeli nie chcecie mnie zarówno wtedy, kiedy jestem sobą, jak i wtedy, kiedy udaję, to, z dwojga złego – wolę pozostać sobą”.

Powoli, mozolnie zaczęło się to we mnie manifestować. Jeśli bowiem świat nie akceptuje mnie wtedy, kiedy próbuję się przypodobać i elastycznie przybierać dowolne dla niego formy, to znak, że ta gra się nie uda. Jeżeli nawet się uprzemy – skończy się to źle dla obu stron.

Jeżeli zaś ktokolwiek mnie odrzuci, kiedy będę sobą, to będzie bolało, bo odrzucenie zawsze jest bolesne. Zawsze i w każdej postaci.

Jednak w obu tych przypadkach, zawsze warto być sobą. Brzmi to dosyć banalnie, ale to jedyna prawda, to jakiej warto dążyć. Nie mowa tu o żywym egoizmie i lekceważeniu innych. Kochanie siebie, to słuchanie siebie, swoich potrzeb i pragnień. Traktowanie siebie, jak najlepszego przyjaciela, bycie dla siebie wsparciem i obdarowanie siebie zrozumieniem.

Należy dawać przestrzeń innym, ale przede wszystkim warto dać je sobie. Bycie sobą nie polega jedynie na obstawaniu przy swoim. To też wyjątkowa umiejętność dawania i brania, a nie rozdawania swojej energii na prawo i lewo. Jeżeli dajemy zbyt wiele siebie – wszędzie i zawsze, nasze uciekające szczęście może nagle stać się naszym oprawcą. Bo nikt nie lubi braku, ale, uwierz mi, nadmiaru też. To Twoje serce i Twoja dusza – nie musisz jej nikomu oddawać.

Skoro już wspomniałam o Tarocie, w talii jest również karta „Królowa kielichów”. Zawsze, gdy na nią patrzę, słyszę w głowie słowa: „Nie rzucaj pereł świniom”. Nie, nie dlatego, że świnia jest brudna i tarza się w błocie. Ona najzwyczajniej w świecie nie będzie wiedziała, co z nimi uczynić. Być może będzie wiedziała, jak wiele są warte i na pewno doceni ich piękno, ale cóż ona ma z nimi począć? Próbując rozdawać swoją cenną energię, spróbuj się zastanowić, czy nie próbujesz czasem uszczęśliwić otoczenia trochę „na siłę”. I, o zgrozo, przesyt nie zaboli ich tak bardzo jak Ciebie fakt, że większość zmarnowała to, co im podarowałaś. I nie wiń ich – oni Cię nie prosili o perły.

Wiesz, co się dzieje, gdy do silnika samochodowego dostanie się zbyt duża ilość paliwa? Zalewa świece i nie ma „iskry”. Nie ma tego, co uruchomi silnik. W aucie jest około dwóch ton części różnego typu, śrubek, blach, szkła hartowanego etc. Wszystko razem się zazębia, uruchamia jak wielka pozytywka i samochód jedzie.

Ale bez „iskry” – ani rusz

Od jednej, maleńkiej iskry zależy czy cała machina pójdzie w ruch. A to ją właśnie, to bezcenne maleństwo tak łatwo stłamsić zbyt dużą ilością dobrej woli. Picie wody dla człowieka też jest bardzo zdrowe, ale jej nadmiar może doprowadzić nawet do śmierci. Wszystko, co w nadmiarze – zaszkodzi. „Too much love will kill You” śpiewał Brian May z legendarnego zespołu „Queen”. Dlatego tak ważna jest harmonia, umiarkowanie. One mają moc leczniczą i uzdrawiającą. Nie można jej się nauczyć, to znowu sprawa intuicji, ale o tym, innym razem. Na początku warto się skupić na przesycie chęci i woli. Bo, jeżeli nawet są „dobre”, to mogą skrzywdzić i Ciebie i resztę. Dając wszystko wokoło, oczekujemy w zamian miłości i docenienia i akceptacji. To naturalne, bo każdy człowiek jej potrzebuje. Ale jak otoczenie, albo choć jedna osoba ma pokochać kogoś, kto nie widzi powodów, aby go kochać? To nie jest przegrana sprawa, choć droga do miłości jest trudna.

Zawsze pytam swojej młodszej córki, czy, gdyby jej przyjaciółka przypiekła ciasto, albo dostała jedynkę z klasówki, to złościłaby się na nią i mówiła jej, że jest do niczego? Czy, gdyby porzucił ją chłopak, powiedziałaby jej, że miał rację bo ona jest nie do zniesienia? Albo, gdyby spotkało ją coś przykrego, powiedziałaby jej „nie płacz, bo silni ludzie nie płaczą”? Zawsze wtedy moja córka robi zatroskaną minę i mówi: „Oczywiście, że nie, Mamo”. Więc, kolejny raz ją pytam: „Więc dlaczego robisz takie rzeczy sama sobie”?

Droga do spełnienia i do tego, aby mogło zamanifestować się to, co jest nam pisane jest długa i, mówiąc kolokwialnie, bywa kręta. Jeżeli jednak jesteś ciekawa i masz chęć powiedzieć: „Hej, życie, pokaż, co tam dla mnie masz?”, zanim wyruszysz w tę podróż – zabierz ze sobą miłość do siebie, bo lepszego przyjaciela i kompana w podróży nie znajdziesz.

Dasz radę, a wiesz dlaczego? Jak wspomniałam wcześniej, człowiek rodzi się jedynie z dwoma lękami: lękiem przed upadkiem i lękiem przed głośnym dźwiękiem. Banalne, nieprawdaż? Rodząc się mamy dwa, małe, naturalne lęki. Resztę nabywamy najczęściej w dzieciństwie, albo już w dorosłym życiu. Czy, gdy pomyślisz, że późniejsze, nabyte lęki nie są „naturalne”, nie jest odrobinę chociaż lżej?

Oprócz podstawowych potrzeb, jak jedzenie, picie itd., mamy też wrodzoną potrzebę bycia kochanym. O miłości napisano wiele wierszy. Z miłością się żegnano, aby znowu o nią wołać i prosić. Miłość jest celem każdego z nas nawet, gdy nie do końca jesteśmy tego świadomi. To najpiękniejsze uczucie, jakie podarował nam Wszechświat. Piszę to, choć miłość była od zawsze moim największym brakiem. To jej właśnie odmówiono mi w dzieciństwie. Obiecałam więc sobie, że ją znajdę. Szukałam skrupulatnie, a z czasem wręcz obsesyjnie. Byłam jej prześladowcą i wymyśliłam sobie, że moim celem jest ją znaleźć. Czy mam obecnie kogoś przy sobie, kto mnie kocha? Nie, nie mam partnera, jeśli o tym pomyślałaś. Długo sądziłam, że miłość objawia się tylko w relacjach damsko męskich. Miłość do moich dzieci była dla mnie najpiękniejszym doświadczeniem, ale sądziłam, że jest coś jeszcze. Bo przecież, do cholery musi być na tym świecie ktoś, kto mnie pokocha! Dopiero po długiej przeprawie przeplatanej naprzemiennie dotkliwą samotnością pośród ludzi, przeobrażeniem się w „tarotowego” wisielca, zobaczyłam wszystko z innej perspektywy. Kiedy odwrócisz optykę zaczynasz widzieć wszystko inaczej. Spoglądałaś kiedyś na miasto w świetle księżyca? Jeśli tak, na pewno wiesz, że księżycowe światło ukazuje obraz zupełnie inaczej. To, co za dnia jest pogodne i radosne, nocą wygląda jak straszydło, a to, na co nie zwróciłaś uwagi za dnia – teraz, widok tego zapiera Ci dech w piersiach. Tak wygląda zmiana optyki, odwracanie pytań i przechodzenie na drugą stronę lustra, aby zobaczyć siebie z drugiej strony. Nie będę teraz opisywała tego, ile mi zajęło i jak wyglądała moja droga, bo Ty będziesz miała swoją. Ale, jedyne, co mogę napisać i nie będę pierwsza to to, abyś zawsze ufała sobie i dbała o siebie jak o najlepszego przyjaciela. Bądź swoim najlepszym przewodnikiem i kompanem w tej trudnej przeprawie. Kochaj siebie, a chętnych, aby iść z Tobą przez życie, w parze, na pewno nie zabraknie.

Pola Jezierska obecnie jest pracownikiem Agencji Rządowej. Swoją pracę zawodową traktuje jako bazę do samodzielnej opieki nad dziećmi. Swoje pasje rozwija „po godzinach” prowadząc od 2009 roku własne atelier fotograficzne skupiając się na intymnych i osobistych sesjach kobiecych. Nie są to jedynie akty, to obrazy wyszukujące duszy. Pomysł powstał z potrzeby poznawania ludzi i odkrywania ich „drugiej natury”. Założeniem tego typu sesji jest poszukiwanie siły u kobiet uważających się za słabe i wrażliwości oraz subtelności u pań, które mają ognisty temperament.

W 2009 roku, przez rok była członkiem Zarządu Fundacji „Being World”, pełniąc funkcję sekretarza. Fundacja planowała duży projekt mający na celu zjednoczenie w jeden głos, wszystkich kultur na świecie mówiący o tym, co dla Ziemi, jako planety jest najlepsze.

W 2013 roku prowadziła własną świetlicę dla dzieci w wieku szkolnym pod nazwą „Rowerek Uniwerek”. Założeniem działalności była opieka nad dziećmi, które nie chcą spędzać czasu w świetlicach szkolnych, choć niewątpliwie wymagają opieki po godzinach lekcyjnych. Ponadto, świetlica funkcjonowała bez żadnych multimediów. Cały projekt był autorski i zakładał wspólne zabawy zachęcające do integracji, poruszania ważnych tematów, socjalizacji bez social mediów i urządzeń multimedialnych oraz indywidualnego czasu poświęconego każdemu dziecku w tym niezwykle ważnym okresie życia, jakim jest dorastanie.

W ramach funkcjonowania świetlicy zorganizowała dwa przedstawienia w ramach autorskiego projektu „Doctor Luna”. W przedstawieniach pt.: „Siedem życzeń” i „Dama Pik” występowały dzieci i niosły przekaz o tym jak bardzo młodzież potrzebuje, aby dorośli angażowali się w ich życie i rozwój.

Chętnie angażuje się we wszelkie projekty: pracowała jako wolontariusz na Sopot Film Festiwal 2016 roku, organizowała konkursy w szkole swoich, występowała na scenie, przeprowadzała warsztaty dla dzieci, np.: „Wy nie wiecie, a ja wiem, jak rozmawiać trzeba z psem” ucząc dzieci jak rozpoznać zachowania psa i jak bronić się przed ewentualną agresją z ich strony.

Rozwiedziona melomanka. Kocha film, przyrodę, stare kamienice. Tarocistka wielbiąca wewnętrzne piękno kobiet oraz ich siłę. „Pisarka – szufladkarka”, tworząca własną poezję, a po rozwodzie i totalnym wywróceniu życia do góry nogami – napisała książkę i nadała jej tytuł „Obsesja”.

Pisze i tworzy zawsze pod pseudonimem, ponieważ, jak uważa jej własne imię do niej nie pasuje i w żaden sposób się z nim nie utożsamia.

One thought on “„Nic na siłę. Wszystko młotkiem”, czyli o diable i energii umiaru

  1. Mądry tekst. Ja zawsze miałam podobnie, zawsze dawałam innym a dla siebie nie umiałam brać nic. Ale ważne jest to w ogóle sobie uświadomić. Dobrze jest spotkać taką osobę, która otworzy nam na to oczy i pokaże, jak sami siebie krzywdzimy…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.