Hanka Bondarenko: moje ciało jest moje od wczoraj

Wywiad z Hanką Bondarenko — poetką, aktorką i reżyserką, która w rozmowie z Dorotą Pawelec opowiedziała o magii podążania ścieżką swojego serca.

Obecnie na deskach teatrów i domów kultury można obejrzeć monodram Hanki — „Moje ciało jest moje od wczoraj”, którego jest reżyserką i jednocześnie aktorką. Jest to poruszająca, choć nie pozbawiona humoru historia, której bohaterka od lat próbuje sprostać oczekiwaniom innych. Po latach błądzenia po obcych lądach nagle wkracza na ścieżkę serca.

 

Jeżeli nie wyruszę w tę podróż, nigdy nie zacznę naprawdę żyć

 

Dorota: Stworzyłaś monodram, który poruszy nie jedno serce. Jesteś poetką, dramatopisarką, aktorką, reżyserką. Ale swoje wielkie marzenie o byciu artystką zaczęłaś realizować dopiero tuż przed czterdziestką.

Hanka: Tak, wtedy poczułam, podobnie jak jedna z bohaterek „Biegnącej z wilkami”, że jeżeli nie wyruszę w tę podróż, nigdy nie zacznę naprawdę żyć. Mówiąc metaforami Clarissy Pinkoli Estés najpierw musiałam odważyć się wejść do lasu, żeby go spotkać… Miał opuchniętą łapę i prosił, abym ją opatrzyła. Bałam się… A jeżeli mnie pożre? Ludzie opowiadali o nim różne historie. Mój wewnętrzny głos milczał, przyduszony przez ideologie, lęki i dobre rady. Ale życie w lesie, z dala od zgiełku słów, pozwoliło mi go wreszcie usłyszeć. „Spójrz w oczy wilka” mówił cicho. Spojrzałam. Było w nich cierpienie. Jednym pociągnięciem wyjęłam wnyko z wilczej łapy. Okazało się, że wilk wcale nie zamierzał mnie schrupać na kolację. Co więcej, miał dla mnie dar, rzęsę ze swego oka. To właśnie dzięki niej zaczęłam dostrzegać „wszystko, co prawdziwe i wszystko, co fałszywe. Wszystko, co niszczy życie i wszystko, co życiu sprzyja”.

Czy pamiętasz, kiedy po raz pierwszy w twoim życiu pojawił się wątek aktorski?

Już w dzieciństwie. Zajęło mi jednak sporo czasu, żeby przyznać mu główną rolę. W pierwszej klasie szkoły podstawowej dałam prawdziwie aktorski popis. Byłam wtedy w sanatorium. Przeczytałam ogłoszenie o konkursie recytatorskim. I choć moją próbę zapisania się na konkurs zagłuszały salwy śmiechu młodzieży, nie zraziłam się. Pomyślałam sobie: „Śmieją się, bo nigdy nie widzieli mnie na scenie”. Pani prowadzącej zajęcia, która wyjaśniła mi, że jestem mała i nie ma czasu ani możliwości uczyć dzieci wierszyków, odpowiedziałam grzecznie, że potrafię już czytać i sama wybiorę sobie wiersz i przygotuję się do występu. Przejrzałam mój elementarz i wybrałam utwór „Przyleciały gile”. Kiedy powiedziałam ten wiersz, na sali zapanowała cisza, na szczęście za chwilę usłyszałam gromkie brawa i wszyscy wstali z miejsc. Takiej reakcji nie było nawet przy fragmentach „Pana Tadeusza”, które jakiś utalentowany młody człowiek z wielkim uczuciem recytował przed moim występem. Zabawne, ale od tamtej pory moje starsze koleżanki, które traktowały nas, maluchów, z dużą dozą lekceważenia (każąc nam na przykład długo czekać w kolejce do łazienki) okazywały mi tyle względów, że poczułam się jak prawdziwa gwiazda. I zlew miałam zawsze zarezerwowany. Wspomnę jeszcze o liceum, o polonistce, która ze łzami wzruszenia pocałowała mnie w policzek, zamiast postawić mi ocenę, gdy na lekcji wydeklamowałam „Miłość” Miłosza. Czułam swoje oddziaływanie. Gdzieś w środku wiedziałam, że ja najbardziej nadaję się do aktorstwa. To najbardziej kocham, to jest moje.

 

„Dziecko, co ty robiłaś przez te wszystkie lata?”

 

Więc dlaczego nie zdawałaś do szkoły aktorskiej?

Dla mnie samej ogromnym zaskoczeniem było to, że zdecydowałam się na polonistykę. Myślałam o szkole aktorskiej i nie chodziło o obawę, że się nie dostanę. Wręcz przeciwnie, byłam pewna sukcesu. Powód był inny – może dla wielu śmieszny i dziwny. Według mojego rozeznania w tym czasie w polskich filmach było mnóstwo nagości. Prawie każdą polską aktorkę reżyser rozbierał, bardzo często bez związku z charakterem granej postaci. Byłam przekonana, że i ode mnie będą oczekiwać, żebym się rozbierała. A nie chciałam tego robić. Pomyślałam sobie, że pewnie przez to nie będę miała w przyszłości „roboty”. Dlatego postanowiłam pójść na reżyserię. Doszłam jednak do wniosku, że przyda mi się trochę ogłady, muszę poznać literaturę polską, zdobyć wiedzę. Stąd polonistyka na KUL-u. Pod koniec studiów zainteresowałam się psychologią. Stała się on moją wielką pasją. Zaczęłam zgłębiać sny, które przez lata spisywałam. Interesowała mnie nieświadomość i jej wpływ na nasze życie. I koniec końców w mojej pracy magisterskiej wykorzystałam teorię Junga do analizy losu bohaterów scenariuszy filmowych Krzysztofa Zanussiego, za którą dostałam wyróżnienie rektorskie.

 

 

Pamiętam, że opowiadałaś mi kiedyś o swoim epizodzie zakonnym, chcesz tym podzielić?

Rzeczywiście, to stare dzieje, po pierwszym roku studiów spróbowałam chleba z jeszcze jednego pieca. Wstąpiłam do zakonu. Bóg, relacja z Nim, a także empatia i dawanie pierwszeństwa potrzebom innych, to było coś, co nie dawało mi spokoju. Pamiętam, że potrafiłam w tym być dosyć radykalna. Kiedyś, jeszcze w liceum, oddałyśmy z koleżanką wszystkie swoje ubrania biednym, zostawiłam sobie dwie spódnice i dwie bluzki. A mój pobyt w zakonie? Dosyć szybko okazało się, że to nie to. Było we mnie mnóstwo uczuć, lubiłam je okazywać i zaskakiwałam siostry swoją spontanicznością. Już pierwszego dnia, gdy miałam się tylko rozpakować i odświeżyć po podróży, do Matki Mistrzyni dotarł najpierw mój donośny śpiew pieśni żołnierskich spod prysznica, a następnie jedna z sióstr, przerażona, przybiegła do niej oznajmić, że suszę włosy stojąc na balkonie w pełnym słońcu i śpiewam przy tym „Ave Maria”. Zawsze miałam niewypastowane buty, bałagan w pokoju a w kieszeni jakąś książkę. Trochę się w tym zakonie też napracowałam. A ja chciałam zbawiać świat, a nie prasować czy ścierać kurze. Jak sobie poczyściłam podłogi, to stwierdziłam, że w kontemplacyjnym zakonie będzie mi lepiej. Wybrałam więc eremitki, które siedzą w małych domkach, nie rozmawiając z nikim.. W Częstochowie, gdzie pojechałam, żeby omówić moje przenosiny, pewien ksiądz powiedział: „Wiesz, dziecko, to jest bardzo ciężki zakon. Na jesieni musisz sobie na balkonie pospać, żeby zobaczyć czy ty w ogóle w tym wytrwasz”. Pomyślałam, że jestem dosyć słabego zdrowia i szybko „się wykończę”. Poczułam ulgę… To dało mi do myślenia, że w gruncie rzeczy to chyba nie jest moja droga. Poszłam na mszę, żeby zebrać myśli i uczucia. Akurat odbywał się ślub, brała go para pielgrzymów. Wydali mi się tacy szczęśliwi, on taki czuły, ona taka ufna, oparła mu głowę na ramieniu. Popłakałam się na koniec i stwierdziłam, że jednak poszukam miłości wśród ludzi. I wróciłam na studia. Od tamtej pory coraz mocniej uświadamiałam sobie, że religijność czy duchowość, która radykalnie przeciwstawia Niebo Ziemi i nie ufa sferze naturalnych doznań i pragnień nie jest moja. Jeszcze więcej czasu zajęło mi odzyskanie zdrowego przekonania, że moje pragnienia i potrzeby są ważne i warte realizacji, co najmniej tak samo, jak pragnienia i potrzeby innych ludzi. Dużo wody upłynęło w Wiśle, zanim zaczęłam dawać pierwszeństwo sobie… tak bardzo bałam się być „nieczułą” na potrzeby innych… a może w tak pokrętny sposób szukałam miłości… Dziś mogę sobie pogdybać, jakby to mogło być, gdybym w pewnych sytuacjach miała otwartość na swoje pragnienia, którą mam dzisiaj. Na przykład, jakby to było z tym chłopakiem, którego zobaczyłam na jakiejś pielgrzymce. Pamiętam, że bardzo mi się podobał. Jechaliśmy kiedyś furą wieczorem, niebo gwieździste nad nami, a on tuż za mną… Wystarczyło, żebym tylko nie pochylała się tak bardzo do przodu, o mało nie wypadłam z fury, to dotknęlibyśmy się plecami… A tak, nawet nie poznałam jego imienia… Podobnych sytuacji było, niestety, dużo… Było we mnie mnóstwo powściągania i samoograniczania. Zanim jednak uśmiechnęłam się do życia pełną gębą, musiałam jeszcze doświadczyć tego i owego. Wróciłam na studia, skończyłam je i wyszłam za mąż. Zamieszkaliśmy na wsi. Wychowywałam córkę, próbowałam nawet uprawiać ogródek, ale wciąż zarastał trawą. Było za to dziko…

Czy można wyruszyć w nieznane, bo tak czujemy, bo tak podpowiadają nam sny?

Zainteresowanie Jungiem zaowocowało studiowaniem psychologii procesu (POP-u). Stopniowo zaczęłam odkrywać zagubione części siebie. Na jednej z sesji superwizyjnych (zajęciach, na których pod okiem nauczyciela adepci psychoterapii doskonalą swój warsztat) byłam klientką, a moja koleżanka pracowała ze mną jako terapeutka. Cały ten proces był rejestrowany kamerą video, żeby potem omówić każdy element pracy terapeutycznej. Chyba pod wpływem kamery uruchomił się we mnie dawno zapomniany aspekt mnie, wyjęłam z torebki rzadko używaną szminkę i mocno podkreślonymi ustami wyznałam (ku własnemu zdumieniu), że w głębi duszy czuję się artystką i że gdybym była młodsza, poszłabym do szkoły aktorskiej. Rozbawiona grupa stwierdziła żargonem terapeutycznym, że mam wyraźny proces na rozwijanie swojej artystycznej części i próg do przekroczenia, związany z wiekiem. Miałam wtedy 36 lub 37 lat. „Bardzo śmieszne – pomyślałam. – „Ciekawe jak go przekroczę? Chyba udając własną córkę?”. Ponad dwa lata dokopywałam się do moich zagrzebanych marzeń i zmagałam z przekonaniem, że jestem „za stara”. Największym moim sprzymierzeńcem w tym okresie okazały się właśnie moje sny. Jako psychoterapeutka POP-u mam świadomość, że tam jest źródło energii, która czeka na realizację w życiu na jawie. Śniłam na wszelkie możliwe sposoby, że spełniam się jako artystka, wciąż jednak brakowało mi energii, aby moje wewnętrzne procesy przekuć w czyn. Zmagania te przerwał bardzo realistyczny sen, w którym ktoś, przeprowadzając ze mną wywiad, po moim występie, przedstawił mnie jako aktorkę, która skończyła trzyletnią szkołę aktorską w Warszawie. Natychmiast po przebudzeniu wrzuciłam do wyszukiwarki internetowej hasło: „trzyletnia szkoła aktorska w Warszawie” i tak znalazłam szkołę Haliny i Jana Machulskich. Zadzwoniłam tam i usłyszałam, że jeżeli mam talent, to zapraszają mnie na egzaminy wstępne. Na szczęście mieszkałam blisko lasu, bo chyba nie potrafiłabym powstrzymać dzikich okrzyków radości, które wyrywały się z mojego gardła i serca. Na egzaminie pan Jan Machulski zapytał: „Dziecko, co ty robiłaś przez te wszystkie lata?”. Nie umiałam odpowiedzieć na to pytanie. Ale egzamin zdałam i zostałam przyjęta.

 

Czy można rozpoznać w chorobie wezwanie Życia, by robić swoje?

Rzeczywiście, dodatkowym bodźcem, który zmobilizował mnie do powrotu do swoich marzeń, była poważna choroba. Zaatakowały mnie moje przeciwciała, których zadaniem jest chronić mnie przed chorobami, a nie niszczyć. Profesor, do którego zwróciłam się po ostateczną diagnozę, stwierdził, że nie wynaleziono jeszcze lekarstwa na tę chorobę, i jedyne co medycyna może mi zaoferować, to czasowe łagodzenie objawów i ewentualnie usuwanie chorej tkanki z zaatakowanych organów. Postanowiłam w tej sytuacji wspomóc się narzędziami, które oferowała psychologia procesu. Potraktować chorobę jako komunikat, jako sposób manifestowania się ważnych części mnie, których nie realizuję. Przełożyłam więc opis mechanizmu choroby na opowieść metaforyczną. Przyszła mi do głowy opowieść o królu, który troszczy się o wszystkie narody ościenne, natomiast zaniedbuje własnych obywateli. Jego poddani buntują się i postanawiają obalić takiego władcę. Przekaz był jasny: zająć się realizacją swojego powołania, swojego królestwa. Zrozumiałam, że istnieje szansa, że moje ciało przestanie chorować, przeciwciała-poddani przestaną się buntować, gdy zacznę rozwijać mój aktorski talent. I gdy we wszystkich innych sprawach będę odkrywać i realizować moje autentyczne pragnienia, bo właśnie poprzez nie wyraża się nic innego jak tylko samo Życie. Zaczęłam więc szukać tego prawdziwego życia już nie w pismach mistyków czy mistrzów Wschodu, ale w sobie.

I postanowiłaś zmienić wszystko, mimo osiągniętej stabilizacji?

Tak… mimo wieku, strachu… mimo wszystko… Ze wsi, razem z córeczką przeniosłam się do Lublina, a potem do Warszawy, gdzie znalazłam pracę, która była do pogodzenia z realizacją studiów aktorskich i studiowaniem POP-u. Gdy zaczęłam realizować swoje marzenia, tyle energii we mnie wstąpiło, tyle życia i radości. Ludzie mi mówili, że inaczej wyglądam, że rozkwitam i mnie nie poznają. Ucząc się aktorstwa, doświadczam, jak życie wspiera i inspiruje teatr, a teatr wspiera i inspiruje życie. Dodatkowo okazało się, że teorie wielkich mistrzów pracy nad rolą, takich jak Konstanty Stanisławski czy Michaił Czechow mają wiele wspólnych wątków z psychologią procesu. A więc jednak wszystko przygotowywało mnie do aktorstwa. Zauważyłam, że każda rola, nad którą pracowałam w szkole czy przy przedstawieniach dyplomowych, wymagała ode mnie odnalezienia w sobie nowych, nieznanych dotąd części mojej osobowości, a więc dalszego rozwoju. Zgadzam się z Jungiem, który twierdził, że potencjalnie jesteśmy pełnią, że potencjalnie mamy dostęp do wszystkich energii, ról, uczuć, lecz najczęściej utożsamiamy się tylko z wąskim fragmentem siebie. Pamiętam, jak w szkole aktorskiej pracując nad rolą Raniewskiej z „Wiśniowego Sadu”, miałam wyjść na scenę w przekonaniu, że jestem najważniejszą osobą na świecie. Pomyślałam wtedy z przerażeniem: „Boże, ale czy ja kiedykolwiek tak się czułam? Ja, która od zawsze innych traktowałam jako tych najważniejszych?”. Wiedziałam, że nie będę udawać, że chcę odnaleźć w sobie część, która potrafi czuć się ważniejsza od własnego dziecka, rodziny, przyjaciół i czuje, że ma do tego autentyczne prawo… Także pracując nad „Wdowami” Sławomira Mrożka w reż. Grzegorza Mrówczyńskiego ciekawym doświadczeniem było wejście w rolę kobiety, która ma niezachwiane przekonanie na temat tego, co jest najlepsze dla jej męża. Ja, osoba jak najdalsza od narzucania czegokolwiek innym, w sztuce Mrożka jako Wdowa, z głęboką i niezachwianą pewnością zaczęłam dyrektywnie stwierdzać, jak się rzeczy mają i dyktować innym jak ma być. Także praca nad integrowaniem siły i wiary w to, że mam prawo uczynić aktorstwo głównym nurtem swojego życia, nie była łatwa. Wymagała i wciąż wymaga wiele odwagi, zaufania do własnej intuicji i samego Życia. Dziś teatr, aktorstwo, sztuka są moją odnalezioną ścieżkę serca, co daje mi mnóstwo radości, chociaż jest na niej wiele też przeszkód, w których na szczęście coraz częściej widzę przygody, przynajmniej z perspektywy… Nareszcie też poważnie zaczęłam traktować moje natchnienia pisarskie. Moje wielkie marzenie, żeby grać w sztukach, które sama stworzę, zaczyna się realizować. Napisałam monodram pt. „Moje ciało jest moje od wczoraj” i wyruszyłam z nim w Polskę.

Ciekawe, że napisałaś historię kobiety, która, jak opisujesz: … „po latach błądzenia po obcych lądach powraca do nas swoją ścieżkę serca… Pewnego dnia budzi się w obcym domu, obok obcego mężczyzny, nie pamiętając, kim jest”.

Tak, bo pisałam ją najpierw dla siebie, o tym, co dla mnie ważne, z czym się zmagam, co mnie dotyka, uwiera… I tym chcę się dzielić z widzami, których też to może czasem uwiera i dotyka… Jestem w niej zupełnie szczera… Inaczej nie wyobrażam sobie pisania. Choć oczywiście sama fabuła jest wymyślona, a częściowo przydarzyła się przyjaciółce mojego domu. Usłyszałam tę historię, gdy miałam 10 lat i już wtedy czułam, chcę dopisać do niej zupełnie inne zakończenie….

Dziękuję Ci że podzieliłaś się swoją historią. Powiedz mi, gdzie w najbliższym czasie można obejrzeć Twój monodram?

1 kwietnia — Warszawa, PROM Kultury, Saska Kępa

13 kwietnia — Lublin, Pracownie Kultury Maki

14 kwietnia — Łęczna, Centrum Kultury w Łęcznej

20, 21, 22 kwietnia — CKG Nowa Ruda (Jugów, Ludwikowice Kłodzkie, Dzikowiec)

28 kwietnia — Lublin, DDK SM Czechów

29 kwietnia — Centrum Kultury w Siennicy Różanej

11 maja — Chełm, Młodzieżowy Dom Kultury w Chełmie

Rozmawiała Dorota Pawelec

10 czerwca — Kazimierz Dolny, na zamk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.